I
Lat temu z górą trzysta
Mnich Brandon - archiwista
Opisał po łacinie
Na żółtym pergaminie
Przedziwne swe podróże.
Ja światu się przysłużę
I to, co pisał mnich,
Przekażę w wierszach tych.
Nim Brandon został mnichem,
Junakiem był nielichym,
Wynajął więc korwetę,
Bo czasy były nie te,
Gdy można rejsem skorym
Popłynąć na "Batorym".
On na korwetę wsiadł
I na niej ruszył w świat.
Korweta była stara,
Łat miała co niemiara,
A zwała się "Ariadna".
Cóż, nazwa dosyć ładna!
Kapitan stał na straży
Piętnastu marynarzy
I każdy go się bał,
A jak się zwał, tak zwał.
Kapitan - chwat nad chwaty,
Był rudy, zezowaty
I nie miał ręki prawej,
W dodatku był kulawy.
Miał złoty kolczyk w uchu,
Nóż dyndał mu na brzuchu
I każdy przed nim drżał,
A jak się zwał, tak zwał.
Wieść głosi, że poza tym
W młodości był piratem
I wielkie skarby zebrał:
Dwadzieścia worków srebra,
Pięć skrzyń talarów złotych,
Brylanty i klejnoty,
I ząb cesarza Chin,
Czang-Fu, z dynastii Min.
Cesarski ząb ten pono
Miał moc nadprzyrodzoną:
Hartował więc żelazo,
Ochraniał przed zarazą,
Strach rzucał na załogę,
Wskazywał w nocy drogę
I strzegł od morskich trąb
Ten czarodziejski ząb.
Kapitan swe zdobycze
Na wyspie tajemniczej
Zakopał w głębi góry,
Ale zapomniał, której.
Daremnie szukał potem,
Co roku mknąc z powrotem
W zawieję, w burzę, w ziąb,
Lecz zwiódł go chiński ząb.
Przejęty niesłychanie
Rzekł Brandon: "Kapitanie,
Chcę mknąć przez oceany,
Chcę odkryć ląd nieznany
Lub wyspę tajemniczą!"
Kapitan mruknął: "Byczo!
Jest niedaleko stąd
Nieznany całkiem ląd,
Wysp różnych jest bez liku,
Zawiozę cię, młodziku,
Do Afryki, do Azji,
Nie zbraknie mi fantazji.
Podróże i odkrycia
To pasja mego życia,
Mam przygód wieczny głód.
Załoga! Kurs na Wschód!"
II
W noc na świętego Freta
Ruszyła więc korweta./
Wiatr dął w rozpięte żagle,
Wtem sztorm się zerwał nagle,
Bałwany wokół wrzały
Zmywając pokład cały,
A żywioł huczał, wył,
Aż zbrakło wszystkim sił.
Majtkowie po "Ariadnie"
Miotali się bezładnie,
Drżały im z trwogi łydki
I klęli w sposób brzydki.
Kapitan łypał białkiem
I głowę stracił całkiem,
A sternik - stary Szwed
Do swej kajuty zszedł.
Kapitan splunął w morze,
Pogroził majtkom nożem
I chwili tej, tak ważkiej,
Pił rum z pękatej flaszki.
Gdy flaszka była pusta,
Rękawem wytarł usta,
Sklął marynarską brać
I w końcu poszedł spać.
Majtkowie z magazynu
Wywlekli beczkę dżinu
I wnet, nie myśląc wiele,
Popili się jak bele,
Aż twardy sen ich zmorzył.
Spać sternik się położył,
Kapitan także spał,
A jak się zwał, tak zwał.
Nasz Brandon nie tknął trunku,
Trwał sam na posterunku,
Spoglądał w odmęt siny,
Sterował, ściągał liny.
Dokoła wrzała burza,
Dziób statku się zanurzał,
A on, choć cały zmokł,
Wytężał w ciemność wzrok.
Gdy wstawał dzień ponury,
Wziął Brandon mocne sznury
I związał kapitana.
Załogę zbudził z rana
I rzekł: "Objąłem władzę,
Korwetę ja prowadzę,
A kto mi powie "nie",
Piach będzie gryzł na dnie!"
"Nie! - wrzasnął sternik: - Hola!
Mój ster jest i busola,
Nie oddam ci korwety!..."
Tu urwał, bo niestety,
Nim rzekł ostatnie słowo,
Poleciał na dół głową
Rekinom wprost na żer,
A Brandon objął ster.
Załogę zdjęła trwoga,
A była to załoga
Wśród marynarskich drużyn
Najśmielsza: jeden Murzyn,
Trzech Szkotów, Hiszpan stary,
Malajczyk, Włoch z Ferrary,
Fin, Francuz, Greków trzech,
A nadto kucharz Czech.
Był Brandon młody, krzepki,
Miał w głowie wszystkie klepki,
Przebiegał więc korwetę
I groził pistoletem.
"Uważać, skąd wiatr wieje!
Do żagli - marsz! Na reje!
Galopem! A kto kiep,
Dostanie kulę w łeb!"
Po groźnej tej przemowie
Rozbiegli się majtkowie,
Ten żagle pocerował,
Ów dziury zakitował,
Inny na maszt się wdrapał
I w taki wpadli zapał,
Że nawet kucharz-leń
Krem ubił na ten dzień.
Rzekł Brandon do Hiszpana:
"Przyprowadź kapitana,
Konopną linę masz tu,
Uwiążesz go do masztu;
Malajczyk ci pomoże.
No już! Bo wrzucę w morze!"
O, Brandon to był chwat,
A miał dwadzieścia lat!
III
Kapitan - proszę, zważcie -
Po chwili stał przy maszcie
Związany grubym sznurem.
Spojrzenie miał ponure
I groźnie łypał zezem
Na całą tę imprezę,
Bo był zawzięty człek,
A Brandon tylko rzekł:
"Tu nie ma co się biesić,
Mam prawo cię powiesić
Jak tego, który stchórzy
Na morzu podczas burzy.
Ja ci daruję życie,
A ty mi należycie
Do skarbów drogę wskaż.
Mnie piątą część z nich dasz."
Kapitan odrzekł smutnie:
Wygrałeś! Skończmy kłótnię.
Masz prawo i masz siłę,
Ja także tak robiłem.
Sternikiem twym zostanę,
A ty bądź kapitanem.
Bierz nóż mój, do stu bomb!
Mój nóż i chiński ząb!"
Sznur Brandon przeciął nożem
I rzekł: "Mnie cieszy to, żem
Omówił wszystko szczerze.
Idź, bracie, stań przy sterze,
Sam tego chciałeś, nie ja,
Pomyślna idzie wieja,
Więc prujmy głębie wód
Kierując się na wschód."
Zszedł Brandon do kajuty,
Zdjął kaftan, ściągnął buty
I zjadłszy kotlet świński,
Jął ząb cesarsko-chiński
Oglądać i obracać,
Paznokciem pilnie macać,
Aż niespodzianie wpadł
Na mały złoty ślad,
Na mały punkcik złoty.
Wnet wziął się do roboty
I punkcik wcisnął igłą.
Wtem serce w nim zastygło:
Zabrzmiała pozytywka,
Rozległa się przygrywka,
Która pieściła słuch
Niby bzykanie much.
Następnie spod sprężynki
Wyjrzała główka Chinki
Maleńka jak ziarenko
I przemówiła cienko:
"Ktokolwiek jest w pobliżu,
Kto da ziarenko ryżu
Księżniczce Sun-Li-Tse,
Otrzyma to, co chce."
Po chwili Chinka znikła,
Tylko przygrywka nikła
Jak mucha znów bzyknęła.
Sprężynka się zamknęła,
A Brandon nieprzytomnie
Zawołał: "Kucharz! Do mnie!
Galopem! Gadaj, czyż
Jest na korwecie ryż?"
Lecz kucharz westchnął: "Szkoda,
Ryż nam zalała woda
I cały zapas hurtem
Rzuciłem dziś za burtę."
Na pokład wybiegł Brandon:
"Hej, wy, piracka bando,
Rabunku nadszedł czas.
Czy kto nie mijał nas?"
"Mijało korwet wiele,
Mijały karawele,
A tam po fal głębinie
Kupiecki statek płynie."
Rzekł Brandon podniecony:
Podejdźmy z lewej strony,
Uderzyć trzeba stąd.
Uwaga! Szykuj lont!"
Gdy statki się zrównały,
Zawołał Brandon śmiały:
Stać! Ja mam w waszą stronę
Armaty wymierzone,
Zatopię ten wasz rupieć!
Czy chcecie się okupić?
Nie żądam złotych gór,
Lecz ryżu jeden wór!"
To słysząc, wnet szalupę
Kapitan słał z okupem.
I znów po wód głębinie
Na wschód korwetą płynie.
Wtem Grek zawołał z dzioba:
"Wytrzeszczam ślepia oba,
Przeszywam dal na wskroś
I w dali widzę coś!"
Tu Brandon wlazł na reję:
Hej! Wyspa tam widnieje!
Dostrzegam na niej wieżę
I mur, co wyspy strzeże,
Lecz nie ma jej na mapie.
Czy sternik się połapie?"'
Rzekł sternik: "Nie wiem sam.
Najlepiej płyńmy tam."
IV
Na brzegu stał tłum ludzi,
A wszyscy byli rudzi,
Wszyscy zielonoskórzy,
Półnadzy, a niektórzy
Mieli niemądre miny
I sztuczne nosy z gliny,
A wydłużone tak,
Że siadał na nich ptak.
Nasz Brandon nie znał trwogi.
Na czele swej załogi
Do wyspy przybił łódką
I tak przemówił krótko:
"Po morzach król mój hula,
Przybywam tu od króla,
Pocisków mam w sam raz
Tyle, by podbić was."
Tak rzekł. Lecz tłum tubylczy
Przygląda się i milczy.
"Cóż by to znaczyć miało?! -
Zawołał Brandon śmiało. -
Stoicie niby mumie,
Czy mówić nikt nie umie?
Czy z armat mam was tłuc?
Hej! Który tu jest wódz?"
Wtem sternik niespodzianie
Zawołał: "Kapitanie,
Tu nie potrzeba walki,
To są po prostu lalki,
Po prostu kukły z wosku
Zrobione po mistrzowsku.
Lecz kto, do diabłów stu,
Mógł je ulepić tu?"
W głąb wyspy więc ruszyli
I po niedługiej chwili
Ujrzeli wśród równiny
Mustangi z plasteliny
I dżungli gąszcz splątany
Z zielonej porcelany,
A wśród gipsowych drzew
Stał marmurowy lew.
Zwisały z palm gipsowe
Orzechy kokosowe,
Pękate ananasy
Lepione z wonnej masy
I pęk daktyli złotych
Z błyszczącej terakoty,
A nad tym - szklana mgła
I roje much ze szkła.
Na starym baobabie
Papugi w barw powabie
Wmieszane w szklane liście
Mieniły się wzorzyście,
A były z porcelany
Misternie malowanej.
Brandona zdjęła złość:
"Mam dość tych kukieł, dość!
Mam dość teatru lalek,
Czas leci, mrok już zaległ,
A choć to nawet ładne,
Wracamy na "Ariadnę".
Gdzie mapa? Wyspę nową
Nazwiemy Kukiełkową.
Wracamy! Oto łódź:
Chcę znowu fale pruć!"
V
I znów po wód głębinie
Na wschód korweta płynie.
Dął wietrzyk bardzo słaby,
Więc sternik łowił kraby,
Włoch w szachy grał z Murzynem,
Szkot się pokrzepiał dżinem,
A Brandon, zmyślny człek,
Do swej kajuty zbiegł.
Ząb chiński wziął ze skrzynki -
Twarz Chinki spod sprężynki
Wyjrzała wąską szparką.
On dał jej ryżu ziarnko
I szepnął: "Mnie się marzy
Ukryty skarb korsarzy!..."
Odparła: "Sternik-Szwed
Odnajdzie drogę wnet."
Rzekł Brandon: "A to bieda!
Wrzuciłem w morze Szweda,
Już pewnie go rekiny
Pożarły w głębi sinej.
Za późno na wspominki."
Szepnęły usta Chinki:
"O świcie ujrzysz ląd,
Naprawisz tam swój błąd."
I znów po wód głębinie
Na wschód korweta płynie
Wśród wichrów i wśród burzy.
Na statku czuwa Murzyn,
Trzech Szkotów, Hiszpan stary,
Malajczyk, Włoch z Ferrary,
Fin, Francuz, Greków trzech,
A nadto kucharz-Czech.
Miał Brandon oko czujne,
Do tego szkła podwójne
I patrząc przez lunetę
Prowadził swą korwetę.
"Sterniku - rzekł o świcie -
Zezujesz znakomicie,
Lecz spójrz, czy widzisz stąd
Na horyzoncie ląd?"
Rzekł sternik po piracku:
"Niech trzasnę, święty Jacku,
Na mapie widzę zmiany,
To przecież ląd nieznany,
To przecież nie jest Libia,
Nie Wyspa Wielorybia,
Nie Ganda i nie Pont,
To jest nieznany ląd."
Nasz Brandon nie znał trwogi.
Na czele swej załogi
Przemierzał ląd nieznany
Tajemne snując plany.
"Jak z Chinki słów wynika,
Tu znaleźć mam sternika,
Tu jest gdzieś stary Szwed..."
Tak myśląc, naprzód szedł.
Lecz marsz ten nie był prosty,
Bo wokół rosły osty
I kolców gąszcz ruchliwy,
I pięły się pokrzywy
Sięgając aż do twarzy,
Parzyły marynarzy
I kłuły w czoło, w nos
Jak rój złośliwych os.
Miał kucharz nóż kuchenny
"To oręż mój bezcenny,
Dalibóg, nie jest tępy,
Przetrzebię nim ostępy!"
Jął machać nożem co sił,
Ciął zielsko, rąbał, kosił
I siekał jak na farsz,
Wołając: "Za mną marsz!"
VI
Gdy wolna była droga,
W ślad za nim szła załoga.
Już byli na polanie,
Wtem z pokrzyw niespodzianie
Wyskoczył stwór kolczasty,
Kolczasty jak te chwasty,
Miał z kolców głowę, brzuch
I stał na kolcach dwóch.
Miał rączki dwie kolczaste
I oczki wyłupiaste,
Ruchliwe, szarobure.
Podskoczył zwinnie w górę,
Siadł wierzchem na pokrzywie
I wreszcie rzekł piskliwie:
"Dyr-fir, chlu-chlu, pli-plaj,
Loj-li, koj-pa, ta-taj."
Rzekł sternik jednoręki:
"Znam słowa te i dźwięki.
To gwara krasnoludków
Z morskiego szczepu Utków,
Ten szczep miał przeszłość sławną,
Lecz już wyginął dawno,
Zostali tylko dwaj:
Pli-plaj i Pa-ta-taj.
Utkowie panowali
Na wyspach Trulalali,
Lecz wyspy się zapadły;
Utkowie bój zajadły
Stoczyli z rekinami
I dziś - widzicie sami
Zostali tylko dwaj:
Pli-plaj i Pa-ta-taj.
Widzicie tu Pli-plaja,
On wita i zagaja,
A Pa-ta-taj z daleka
Na przyjście nasze czeka.
Ruszajmy, czasu szkoda,
Przygoda - to przygoda,
Poznamy nowy kraj,
Hej, prowadź nas, Pli-plaj!"
Pli-plaj zeskoczył na dół,
Napuszył się i nadął,
Skierował kolce w prawo
I naprzód pobiegł żwawo,
A za nim, w słońca żarze,
Kroczyli marynarze.
Na czele Brandon szedł
I myślał: "Gdzież ten Szwed?"
Był wszędzie piach dokoła.
Pli-plaj raz po raz wołał:
"Lin-len!" - co znaczyć miało,
Że iść tu można śmiało.
Wydawał przy tym piski
Na znak, że cel jest bliski:
"Zen-zej, tru-kloj, pli-pli."
Więc wszyscy za nim szli.
VII
Przez piachy i równiny
Szli przeszło trzy godziny,
Lecz krasnoludki przecie -
Jak wszyscy chyba wiecie -
Godziny mają krótkie:
Godzina trwa minutkę,
A mila mierzy cal
I dal - to nie jest dal.
Dlatego też po chwili
Wędrowcy już przybyli
Do skały, a przed skałą
Ujrzeli postać małą,
Kolczastą, w kształcie jaja.
Poznali Pa-ta-taja,
A ten z kolei znów
Przemówił kilka słów.
Wśród wszystkich skał na świecie
Tak dziwnej nie znajdziecie:
Na zewnątrz była słona,
A wewnątrz - wydrążona,
A wewnątrz była słodka.
Wszedł Pa-ta-taj do środka
Przez bardzo ciasny właz,
A za nim Brandon wlazł.
W pieczarze wewnątrz skały
Cukrzane sprzęty stały:
Więc stół, a przy nim ławy,
Na stole zaś potrawy
Dymiły na półmiskach.
Tu Brandon dojrzał z bliska
Brodatą ludzką twarz.
"Czyżby to sternik nasz?"'
A sternik wstał i rzecze:
"Poznajesz mnie, człowiecze?
Nie zawiniłem wcale,
A tyś mnie rzucił w fale
Rekinom na pożarcie,
Lecz wyznam ci otwarcie,
Żem stary, chudy gnat,
Takiego któż by zjadł?
Płynąłem dobę całą,
Bom pływak, jakich mało,
Aż nagle z morskiej piany
Wieloryb tresowany
Wypływa, w bok mnie szturga.
Wieloryb ten z Hamburga
Przed rokiem z zoo zwiał
I mnie, zapewne, znał.
W Hamburgu najwidoczniej
Nasz okręt spostrzegł w stoczni
I potem nawet w wodzie
Rozpoznał mnie po brodzie.
Usiadłem mu na płetwie,
Bom Szwed, a każdy Szwed wie,
Jak płynąć, gdzie i skąd,
By szybciej zejść na ląd.
Tu jestem trzy tygodnie,
Tu dobrze mi, wygodnie,
Tu żyję niczym w bajce
Pliplajce - patatajce,
Nie pragnę zmiany żadnej,
Nie tęsknię do "Ariadny"
"Ariadnę" w pięcie mam,
Chcę tutaj zostać sam!"
Rzekł Brandon: "Skończ gadanie,
Nikt tutaj nie zostanie,
Przybywam w samą porę.
Na pokład cię zabiorę
I krasnoludki oba,
Bo tak mi się podoba!
Załoga, do mnie! Hej!
Brać ich z pieczary tej!"
Wnet marynarzy zgraja
Porwała Pa-ta-taja,
Pli-plaja i sternika.
Już wyspa z oczu znika
I znów po wód głębinie
Na wschód korweta płynie,
Burzliwy wiatr ją gna,
Głąb huczy ode dna.
VIII
Do Szweda po obiedzie
Rzekł Brandon: "Słuchaj, Szwedzie,
Ja nie dam się kołować,
Bierz ster, korwetę prowadź
Przez morza, oceany
Wprost tam, gdzie zakopany
Piracki skarb jest wasz,
A nie kręć! Ty mnie znasz!
Każę cię w żagiel zaszyć
I poślę ryby straszyć,
Przekonasz się naocznie,
A wiedz, że mam wyrocznię,
Co ściśle przepowiada,
Gdzie kłamstwo jest i zdrada.
Chcę ujrzeć, jakem rzekł,
Ten upragniony brzeg."
Szwed odszedł i pod wąsem
Uśmiechnął się z przekąsem,
A morze znów szaleje,
Grzmią burze i zawieje
I piętrzą się bałwany.
Ach, gdzież ten ląd nieznany?
Wytęża Brandon wzrok,
Dmie wicher, zapadł mrok...
Wśród groźnej wód potęgi
Ster pęka, trzeszczą wręgi,
Konopne liny rwą się,
Korweta w dzikim pląsie
Raz po raz się zanurza,
A wokół huczy burza
I jęczy stary wrak,
Aż ludziom sił już brak.
Po ciemnym fal bezkresie
Korwetę wicher niesie
Jak szczapę, jak łupinę
Rzuconą w nurty sine.
I w tym momencie właśnie
Malajczyk jak nie wrzaśnie:
"Kamraci! Bóg nas strzegł!
W pobliżu widzę brzeg!"
Wnet okręt siadł na piachu
I było już po strachu.
Nim dziób wybrzeże musnął,
Każdy, gdzie stał, tam usnął,
Wyciągnął się jak długi
Po trudach tej żeglugi,
A nawet Brandon-chwat
Bez sił na pokład padł.
IX
Spał jak królewna śpiąca
I spałby tak bez końca,
Lecz nagle ktoś go zbudził -
I ujrzał obcych ludzi.
"Myśmy królewskie straże,
Król cię sprowadzić każe,
Król czeka, zbudź się już,
Kareta stoi tuż."
Zszedł Brandon więc z korwety,
Wsiadł prosto do karety
I spytał od niechcenia:
"Czy jadę do więzienia?"
"Do króla, kapitanie,
Jedziesz na posłuchanie...
Król wrócił już, a tyś
Przywiózł go właśnie dziś."
Nic Brandon nie rozumie.
Tłum zebrał się, a w tłumie
Książęta i księżniczki.
Już paź otwiera drzwiczki,
Z pałacu już dworzanie
Wychodzą na spotkanie,
Prowadzą go przed tron
I mówią: "Oto on."
Król siedzi sam na tronie:
"Poznajesz mnie, Brandonie?
Jam pirat - chwat nad chwaty,
Bezręki, zezowaty
I rudy, i kulawy.
Spójrz, proszę, bez obawy:
Zez minął, rękę mam,
Lecz jestem wciąż ten sam.
A ot - peruka ruda...
Cóż powiesz? Istne cuda?
To wszystko były żarty:
Jam król Walenty czwarty,
Przede mną drży Wenecja,
Holandia, Anglia, Szwecja,
A ty związałeś mnie
Jak wieprzka. Może nie?
A może tak nie było,
Żeś mnie pozbawił siłą
Dowództwa na okręcie?
No cóż, przyznaję święcie,
Że byłeś kapitanem
Naprawdę niezrównanym
I żeś ocalił nas
W straszliwej burzy czas.
Ja zuchów takich lubię
I właśnie po tej próbie
Już dziś cię mianowałem
Naczelnym admirałem.
Masz, weź ten pierścień złoty,
To znak dowódcy floty,
Na palec pierścień włóż
I płyń na podbój mórz."
X
Brandona aż zatkało,
Powiada więc nieśmiało:
"Ogromnie sobie cenię
Królewskie wyróżnienie,
Lecz któż mi wytłumaczy,
Co chiński ząb ten znaczy?
I kukiełkowy kraj?
Fli-plaj i Pa-ta-taj?"
A na to król Walenty
Odrzecze uśmiechnięty:
"Wszak to zabawki moje,
Ja nienawidzę wojen
I wszystkie moje sprawy
Są tylko dla zabawy;
W piratów, jak już wiesz,
Lubię się bawić też.
Mam wyspy dla rozrywki,
Mam chińskie pozytywki
I lalek zbiór bogaty,
I gnomy-automaty -
Tu właśnie stoją one,
Lecz nie są nakręcone;
To mych magików dar,
Mam tego kilka par.
Ja całe życie prawie
Spędziłem na zabawie,
Mój tron i moja flota
To żart jest i pustota
I nikt się nie połapie,
Gdzie jest mój kraj na mapie;
Czy żyję - nie wie nikt,
Patrz, złoty pierścień znikł.
To także żart magika -
Dwór znika, pałac znika,
Znikają ludzie, konie,
Znikniesz i ty, Brandonie."
Lecz Brandon zbiegł ze schodów
I uciekł w głąb ogrodów,
I wpadł w uliczny tłum,
I pędził aż pod tum.
W klasztorze został mnichem
I tam, w ustroniu cichym,
Opisał po łacinie
Na żółtym pergaminie
Przedziwną swą przygodę.
Ech, były lata młode
I złoty pierścień był,
I wicher w żagle bił...
Poprzedni wiersz *Spis wierszy* Następny wiersz