Strzelec wyszedł raz na polowanie,
Schwytał żywcem młodą kanię.
W dziejach łowiectwa wypadek to rzadki.
Chciał więc królowi ze swojej zdobyczy
Zrobić podarek; a w myśli już liczy,
Jakie w nagrodę otrzyma dostatki,
Jakie zaszczyty, godności:
Może zostanie stróżem sokolarni?
A może nadzorcą psiarni?
A może łowczym Króla Jegomości?
Pełen otuchy do pałacu spieszy
I staje wśród dworskiej rzeszy
Trzymając ptaka, jak chcą sokolnicy,
Na rękawicy.
Wtem kania, dzika i nieokrzesana,
Opuszcza dłoń swego pana,
Usiada(o smutny losie)
Na króla nosie
I ostrymi ściska szpony
Nos poświęcony,
Jak gdyby to był nos, ot, lada jaki,
Stąd prosty wniosek, że ptaki
Nie wychowane na królewskim dworze
Nie wiedzą, kiedy i kogo,
I kto za nos wodzić może.
Strzelec, zdjęty wielką trwogą,
Wabi kanię ręką, głosem,
Ale kania nie chce wcale
Rozstać się z królewskim nosem
I drapiąc go poufale
Zda się, jakby chciał stale
Siedzibę założyć sobie
Na onej tawarzy ozdobie.
Odleciała nareszcie. "Najjaśniejszy Panie -
Rzekli dworzanie -
Za taką straszliwą zbrodnię
Wskaż na śmierć strzelca i kanię."
"Bynajmniej - król odrzecze - niech idą swobodnie,
Bo ani głupiego ptaka,
Ani myśliwca prostaka
Za dobre chęci karać nie przystoi.
Zamiar nie dopiął celu, lecz nos się zagoi,
A król, co mimowolnych uraz nie przebacza
Swojej godności uwłacza."
Tak więc króla pobłażanie
Ocaliło od śmierci i strzelca, i kanię.
Czy tak bardzo zgrzeszyli? Kania nieostrożna
Nie wiedziała, że nadto zbliżać się nie można
Do wielkich panów - to było jedyną
Obojga winą.
Poprzedni wiersz *Spis wierszy* Następny wiersz